• Pepe 1
  • Pepe 2
  • Pepe 4
  • Pepe 5

Islandzkie Święta zabronione

Leave a Comment
Tradycyjne świętowanie Świat Bożego Narodzenia przez Islandczyków było kiedyś zabronione, zresztą jak wiele innych dość zaskakujących rzeczy na Islandii. Ale od początku.

Znacie już historię islandzkich trolli tzw. świątecznych Yule Lads (jeśli nie to doczytajcie tutaj). Wiecie, że przychodzą do domów przed świętami i robią psikusy. Obecnie są przedstawiani głównie jako mężczyźni z brodami, przypominający nomen omen amerykańskiego św. Mikołaja, tylko że w różnych wersjach i rozmiarach. Nie zawsze jednak tak było.

Islandia była niezamieszkana przez ludzi aż do ok. 870r., kiedy to pierwsi osadnicy ze Skandynawii dotarli na ten nieznany nikomu skrawek lądu. Niektórzy badacze przypuszczają, że przed przybyszami z Danii i Norwegii na wyspę mogli trafić irlandzcy mnisi, jednak do dzisiaj nie znaleziono dowodów potwierdzających tę tezę. Po odkryciu wyspy szybko zaczęły ściągać tu kolejne rzesze ludzi poszukujących lepszego miejsca do życia i żyznych pól pod uprawę. Nowy, niezagospodarowany, wolny ląd przyciągał, kusił perspektywą wyrwania się z niewoli i poddaństwa. W pewnym okresie nowych osadników było tak dużo, że by zmienić nieco te tendencje i przekierować imigrację w nieco innym kierunku wyspę tę nazwano Islandią (Is-land = Lodu-Kraina), a sąsiednią, o wiele większą ale mniej urodzajną i trudniejszą do życia Grenlandię, krainą zieleni (Grøn-land = Zielona-Kraina). Była to prawdopodobnie pierwsza udana kampania marketingowa na skalę globalną.

Wraz z przybyciem skandynawskich osadników, na Islandię trafiły też tamtejsze zwyczaje w tym wiara w bogów nordyckich, w siły natury, trolle, elfy, gryfy i wiele innych stworzeń. W początkowym okresie wiara była indywidulaną decyzją każdego osadnika i panowała względna tolerancja. Zdecydowana większość mieszkańców kontynuowała wiarę swoich przodków i mimo różnych misji chrystianizacyjnych pozostawała politeistami. Z biegiem jednak czasu liczba chrześcijan wzrastała aż do roku 1000, kiedy to wyspa stała się mocno podzielona na dwie frakcje: pogańską i chrześcijańską. W owym czasie wszelkie spory ale i prawa ustalane były na corocznym zjeździe tzw. Althingu (islandzkiego parlamentu). Islandia była wówczas swego rodzaju demokracją, jedną z nielicznych na świecie, jeśli nie jedyną w owym czasie w Europie. W celu uniknięcia dalszych sporów, a co gorsza wojny domowej, obie strony zdecydowały się by jeden z wodzów Þorgeir Ljósvetningagoði, kapłan pogański i jednocześnie przewodniczący parlamentu zdecydował o wybraniu jednej, dominującej i oficjalnej religii w kraju. Po dwóch dniach rozważań, publicznie ogłosił, że Islandczycy powinni stać się chrześcijanami, z zastrzeżeniem jednak, by mieszkańcy praktykujący stare zwyczaje mogli wciąż to czynić (jednak w ukryciu). Być może właśnie ta ostatnia część o praktykowaniu pogańskich zwyczajów w ukryciu pozwoliła elfom, trollom i niewidzialnym ludziom przetrwać na wyspie, a ślad po nich pozostał do dzisiaj. Wychodzą one z ukrycia zwłaszcza w okresie świąt, co widać m.in. w islandzkim folklorze, podaniach i legendach, a sama nazwa Jól (isl. Święta Bożego Narodzenia) ma swój rodowód w tradycji pogańskiej. To właśnie w tym okresie zaczyna przybywać dnia i fakt ten jest jednym z najważniejszych wydarzeń w krajach północy, cierpiących zimą na niedobór światła. 

Trudny klimat Islandii, częste klęski głodu czy katastrofy naturalne sprawiały, że życie na wyspie nie należało do najłatwiejszych. Ludzie ginęli w zamieciach śnieżnych, wybuchach wulkanów, trujących gazach czy też z głodu i chorób. Śmierć była wszechobecna i towarzyszyła Islandczykom na co dzień. Nie dziwi więc fakt, że trafiła również do islandzkich legend i opowieści, także tych wigilijnych, a wspomniani wcześniej mikołajowie stali się, a może zawsze byli, potomkami strasznej trollicy Gryli. 

Na przestrzeni wieków Yule Lads były straszne, agresywne, złowieszcze, często wyrządzały różne szkody. Rodzice wykorzystywali te postacie by straszyć swoje dzieci, zwłaszcza gdy źle się zachowywały bądź nie słuchały swoich opiekunów. Historie te z biegiem lat stawały się wręcz brutalne a według ówczesnych duńskich władz wymykały się spod kontroli. Dania, będąca początkowo w unii z Norwegią, sprawowała władze na wyspie od 1380r. i to właśnie za sprawą jej decyzji w 1742r. administracyjnie zakazano opowieści, które miały straszyć dzieci. Tak, Dania zakazała Islandczykom straszyć Islandzkie dzieci za pomocą świątecznych trolli. Według duńskiego rządu były one zbyt okropne. Z pomocą przyszedł wówczas poeta Jóhannes úr Kötlum, ktory przeobraził tradycyjne Yula Lads w wersję bardziej ''ucywilizowaną'' i przyjemną. W ten sposób trolle przyjęły postać sympatycznych dziadków z czapkami mikołajów. Od tego czasu mają już niewiele wspólnego z brzydkimi i okropnymi trollami, którymi kiedyś były.  

Dziwnych zakazów na Islandii było jednak o wiele więcej. O ile zakaz posiadania gadów czy płazów, aż tak nie zaskakuje (w końcu Islandia jest wyspą ze specyficzną florą i fauną a co za tym idzie wrażliwą na wszelkie gatunki inwazyjne), to przepisy zakazujące posiadania psa w Reykjaviku już mogą nieco szokować. 

Otóż w 1924 roku miasto Reykjavik zakazało trzymania psów jako zwierząt domowych. Jak się możecie spodziewać, przepisu tego nie uchwalono ze względu na uwielbienie kotów (choć to właśnie na Islandii możemy spotkać Jólakötturinn - czyli potwornego świątecznego kota) ale w celu powstrzymania choroby tzw. bąblowicy, rodzaj tasiemca, który może być przenoszony między psami a ludźmi. W latach osiemdziesiątych XIX wieku 20 procent sekcji zwłok przeprowadzonych na Islandii ujawniało chorobę, która może powodować m.in. ślepotę czy inne poważne powikłania zdrowotne. Choroba ta, choć już nie tak obecna, wciąż jest trudna do wyleczenia, a śmiertelność dochodzi nawet do 75 procent.


Obecnie psy nie są już nielegalne w Reykjaviku, choć właściciele wciąż borykają się z dużą ilością obostrzeń i przepisów. Muszą m.in. uzyskać specjalne pozwolenie i przestrzegać ścisłych przepisów dotyczących pobytu, mikroczipów, szczepień czy odrobaczania. Wprowadzając się do nowego bloku mieszkalnego należy uzyskać zgodę wszystkich mieszkańców na posiadanie psa, chyba że możemy zapewnić mu niezależne wejście do mieszkania. Spacer po ulicach czy parkach z psem jest możliwy tylko i wyłącznie z udziałem smyczy, a sprowadzenie psiaka na wyspę jest nie lada kosztownym i co ważniejsze trudnym procederem, wiążącym się m.in. z długą kwarantanną.

Na ograniczeniach w stosunku do psów korzystają koty. Jeśli tylko mają wszczepione mikroczipy, to po ulicach miasta mogą wędrować właściwie bez ograniczeń. Szacuje się, że jeden kot przypada na dziesięciu mieszkańców stolicy, a niektóre ​​sklepy sprzedają swoje produkty oznakowane hasłem: „koty rządzą miastem”.

Innym zaskakującym przepisem był zakaz produkcji i sprzedaży piwa. Tak, piwa i tylko piwa, a nie wszelkiego alkoholu jak to miało miejsce w USA w okresie prohibicji. Ten straszny okres islandzkiej historii przypadł na lata 1915-1989. Zakaz miał charakter głównie polityczny. Islandia w owym czasie walczyła o uzyskanie niepodległości od Danii, a piwo kojarzyło się przede wszystkim z duńskim stylem życia. W tamtych czasach picie piwa było nie tylko nielegalne, ale i niepatriotyczne. Urzędnicy wyrażali zaniepokojenie, że skoro piwo jest tańsze od innych alkoholi to może zwiększyć wskaźniki nadużywania i uzależnienia od alkoholu.

Naród islandzki cechuje się jednak dużą pomysłowością i w celu ominięcia prohibicji wymyślili nowy koktajl o nazwie bjórlíki. Napój ten zawierał piwo bezalkoholowe z dodatkiem Brennivínu (isl. płonące wino), czyli wódki kminkowej nazywanej przez miejscowych „czarną śmiercią”. Po latach piwo zostało ostatecznie zalegalizowane 1 marca 1989 roku i od tego momentu, każdego roku 1 marca Islandczycy upamiętniają tę okazję organizując „Dzień Piwa”. 

Dziwnych przepisów jest tu więcej, jak choćby możliwość zabicia bez konsekwencji napotkanego na wyspie Baska czy też zakaz praktykowania na Islandii boksu, podczas gdy inne sztuki walki mogą cieszyć się tu pełną wolnością. Jak widać, Islandia do dzisiaj pełna jest sprzeczności, a może to ten wpływ islandzkich trolli, które do dzisiaj żyją na wyspie i ukazują się w różnych, czasem najmniej spodziewanych miejscach czy okolicznościach. 

O innych trollach będę pisał więcej tu.

Islandzkie Yule Lads, świąteczne trolle i sztuczna inteligencja

1 comment

Islandzkie Yule Lads, świąteczne trolle i sztuczna inteligencja



"Yule Lads to grupa 13 islandzkich świątecznych elfów, którzy pojawiają się w islandzkiej kulturze. Każdy z nich ma swoją własną osobowość i charakterystyczne zachowanie, a ich imiona odzwierciedlają ich przygody i wybryki. W tradycji islandzkiej Yule Lads przychodzą do domów w okresie świąt Bożego Narodzenia i rozdają prezenty dzieciom, podobnie jak święty Mikołaj. Jeśli dzieci są grzeczne, Yule Lads przynoszą im słodycze i inne upominki, ale jeśli są niegrzeczne, przynoszą im cebulę lub ziemniaki.


Pierwszy Yule Lad, Stekkjastaur, jest bardzo sprawny i zwinny, ale często spędza czas na pastwieniu się nad bydłem.


Drugi, Giljagaur, uwielbia ukrywać się w stajniach i ukradkiem wypijać mleko od krów.


Trzeci, Stúfur, jest bardzo niski i krępy, ale ma wielki apetyt i uwielbia jeść ciasta i ciasteczka.


Czwarty, Þvörusleikir, jest szczególnie upierdliwym Yule Ladem i lubi wkładać swoje palce do garnków z jedzeniem, a także drapać ludzi po plecach podczas snu.


Piąty, Pottasleikir, uwielbia podrzucać potłuczone garnki i misy, zwłaszcza podczas przygotowywania jedzenia.


Szósty, Skemmtilegur, jest uważany za jednego z bardziej złośliwych Yule Lads i lubi szczególnie kraść świeczki z domów, co może być irytujące dla ludzi, którzy muszą je ciągle uzupełniać. Mimo to jest również uważany za bardzo zabawnego i rozśmieszającego, co sprawia, że jest lubiany przez wielu Islandczyków.


Siódmy, Kraftóleikir jest uważany za jednego z bardziej złośliwych Yule Lads i lubi szczególnie kraść kartofle z ogrodów lub z ziemi, co może być irytujące dla ludzi, którzy uprawiają ziemniaki.


Ósmy, Hurdaskellir jest uważany za Yule Lada, który lubi szkodzić roślinom i zwierzętom, co jest bardzo irytujące, zwłaszcza wśród farmerów.


Dziewiąty, Skyrgamur jest jednym z najstarszych Yule Lads i jego imię oznacza "ten, który je skyr". Skyr to tradycyjny islandzki produkt mleczny o gęstej konsystencji podobnej do serka. Skyrgamur jest znany z tego, że uwielbia jeść skyr i lubi chować się w komórkach z produktami mlecznymi, aby móc je w nocy zjeść.


Dziesiąty, Bjugnakraekir oznacza "ten, który ciągnie włosy". Legendy mówią, że Bjugnakraekir lubi chodzić po domach w nocy i ciągnąć za włosy ludzi, zwłaszcza tych, którzy śpią. Lubi także hałasować i robić zamieszanie w kuchni.


Jedenasty, Gluggagaegir jest jednym z najmłodszych Yule Lads i jego imię znaczy "ten, który gapi się przez okna". Gluggagaegir jest znany z tego, że jest ciekawski i lubi wiedzieć, co się dzieje wokół niego. Podobno uwielbia gapić się przez okna i zaglądać do różnych pomieszczeń, aby zobaczyć, co tam się dzieje. Mimo że może to być nieco irytujące dla tych, którzy są przyzwyczajeni do prywatności,


Dwunasty, Gattathefur jest jednym z średnio znanych Yule Lads i jego imię oznacza "ten, który gryzie futra". Legendy mówią, że Gattathefur lubi chodzić po domach w nocy i gryźć futra, zwłaszcza te, które są zawieszone na wieszakach lub leżą na łóżkach.


Trzynasty to Kertasníkir i słynie z tego, że lubi rozrywać prezenty i papiery. Jego imię oznacza "rozerwacz papieru" lub "rozerwacz kartek". W legendach islandzkich przedstawiany jest jako mały, rozbrykany chłopiec, który lubi bawić się papierowymi prezentami. Podobno lubi też rozrywać kartki z kalendarza, co sprawia, że jego imię jest szczególnie adekwatne. W okresie świąt Bożego Narodzenia dzieci w Islandii często trzymają specjalne kalendarze adwentowe, w których codziennie odkrywają nową kartkę z niespodzianką. Kertasníkir lubi polować na te kalendarze i rozrywać kartki, co sprawia wiele trudności dzieciom. 

Yule Lads są ważną częścią islandzkiej kultury i obecni są w wielu elementach świątecznych, takich jak dekoracje, piosenki i opowieści. Są również często wymieniani w kartkach świątecznych i w innych świątecznych ozdobach."


W tym tekście powyżej nie było by nic specjalnego, przypomina w końcu dziesiątki innych blogów czy artykułów o podobnej tematyce, gdyby nie jeden fakt. Cały ten tekst (we fragmentach, które następnie odpowiednio złożyłem) został napisany za pomocą sztucznej inteligencji (ang. AI)


Czym jest sztuczna inteligencja? Zobaczmy co sama napisała o sobie:


''Sztuczna inteligencja (AI) to technologia, która pozwala komputerom na wykonywanie złożonych zadań, takich jak rozpoznawanie mowy, rozumienie języka naturalnego, uczenie się i rozwiązywanie problemów. AI działa na zasadzie uczenia maszynowego, co oznacza, że komputer uczy się na podstawie doświadczenia i danych, które są do niego podawane. AI może być podzielona na kilka rodzajów, w tym uczenie nadzorowane, uczenie nienadzorowane, uczenie wspomagane i uczenie samodzielne. Każdy z tych rodzajów AI ma swoje własne zastosowania i wymaga innych danych i algorytmów do pracy. AI może być również klasyfikowana jako sztuczna inteligencja ogólna lub sztuczna inteligencja szczególna, w zależności od jej zastosowań i możliwości. Ogólnie rzecz biorąc, AI jest szerokim pojęciem, które obejmuje różne rodzaje technologii umożliwiających komputerom wykonywanie złożonych zadań.''


Korzystając z OpenAI ChatGPT zadałem odpowiednie pytania a sztuczna inteligencja zrobiła całą resztę tworząc opisy poszczególnych islandzkich Yule Lads. Co więcej, wybrane przez nią postacie islandzkich mikołajów czy też raczej islandzkich świątecznych trolli różnią się nieco od tych najbardziej znanych. Mamy tu bowiem niejakiego Skemmtilegura czy Kraftóleikira, których nie znajdziemy wśród popularnej i najbardziej znanej świątecznej trzynastki. Czy zostali więc zmyśleni przez sztuczną inteligencję?


Niekoniecznie.


W islandzkiej tradycji świąteczne trolle (sztuczna inteligencja nazywa je czasem elfami czasem mikołajami) zamieszkują góry i schodzą do wiosek w okresie świąt. Ich nazwy, opisy czy sztuczki i psikusy z których są znane różnią się w zależności od regionu Islandii. Na wschodzie kraju, w regionie wschodnich fiordów znane są m.in. dwa świąteczne trolle, które zamiast z góry, przybywają do ludzi prosto z oceanu, a jeden z trolli jest kobietą, która kradnie roztopiony tłuszcz i chowa go do nosa bądź skarpetek. 


Dlaczego sztuczna inteligencja postanowiła podmienić Pottaskefilla i Askasleikira na Skemmtilegura i Kraftóleikira pozostaje zagadką algorytmów. To samo tyczy się pewnych opisów. Otóż niejaki Kertasníkir według AI kradnie kartki, podczas gdy w najbardziej rozpowszechnionej wersji są to świeczki. Hurðaskellir, szkodzi roślinom i zwierzętom podczas gdy większość Islandczyków zna go z trzaskania drzwiami w środku nocy. Gattathefur ma w zwyczaju węszyć swoim wielkim nosem za bardzo cienkim, świątecznym chlebem o nazwie Laufabrauð, a nie za futrami. Natomiast Stekkjarstaur ma drewniane nogi i nie daje owcom spokoju przez całą noc. Podkrada się do nich i wypija mleko prosto z owczych wymion lub z baniek. Bjúgnakrækir według AI lubi ciągnąć za włosy natomiast w islandzkiej popkulturze jest złodziejem wędzonych kiełbas.


Czy te nowe wcielenia Yule Lads to zwykła fanaberia sztucznej inteligencji? A może są to alternatywne opisy, znalezione w otchłani internetu, bibliotek i starych rękopisów i legend, które sztuczna inteligencja wyszukała w przeciągu tych kilku sekund, które potrzebowała na napisanie tych tekstów?

Jesteśmy na początku przygody z AI, a ta już pokazuje swój ogrom możliwości i jeszcze więcej pytań które pojawiają się jak tylko wejdziemy w ten temat nieco głębiej. A może właśnie sztuczna inteligencja stara się nadać tym opisom magiczny, zagadkowych nastrój świąt by jeszcze lepiej oddać charakter tej tradycji? Jedno jest pewne, teksty te posiadają dużo niedopowiedzianych treści, część wręcz zmyślonych ale czy nie na tym właśnie polegały świąteczne opowieści i legendy o trollach? Czy nadchodzi właśnie czas nowej legendy zwanej sztuczną inteligencją?


Poniżej obraz islandzkiego trolla wygenerowany przez AI. Więcej o Islandii i Sztucznej Inteligencji znajdziecie w linku.



Decoronacja

7 comments
Tydzień... To niesamowite jak życie człowieka może zmienić się w tydzień. W zeszły czwartek siedziałem na pokładzie samolotu z Islandii na Jamajkę. Potrzebowałem udać się na wakacje. Odpocząć od ciężkiej zimy na Islandii. Tak ciężkiej, bo w przeciwieństwie do Polski tu na Islandii tegoroczna zima dała nam w kość. Sztorm za sztormem, śnieżyce, huragany i wiatr momentami osiągający porywy rzędu 200km/h. Dodatkowo dość nieprzyjemne zdarzenia, które mnie dotknęły w tym roku sprawiły, że naprawdę potrzebowałem odpocząć. Odpocząć od zimna i mroku, które ogarniają Islandię zimą, ale też od pracy na lodowcu. Dodam do tego jeszcze pożar w garażu, styczniową chorobę, której efektem jest trzymający się mnie do dzisiaj przewlekły kaszel oraz wydarzenie z 16. stycznia, gdy znalazłem w pracy parę zamarzniętych turystów z Chin...

Potrzebowałem słońca i spokoju. Wyrwania się na chwilę z tej islandzkiej izolacji. Jamajka wydawała się idealnym wyborem. Bilety kupiłem w styczniu. Razem z jednym z moich przyjaciół Piotrkiem mieliśmy spędzić tydzień na Karaibach. Odpocząć. 

Drogę powrotną zaplanowałem tak, by udać się do Turcji i spotkać się z moją dziewczyną, której nie widziałem od kilku miesięcy. Lotów sporo, wydatków sporo ale to miał być wyjazd, który miał odmienić moje życie. Coś w nim zmienić. Nie spodziewałem się wówczas jak bardzo...


Czwartek. 
W dzień wylotu dostałem telefon od Piotrka:
- Szczepan, nie lecę...
Decyzja w pełni zrozumiana. Mamy 12 marca. Wirus się rozprzestrzenia. Pojawiają się pierwsze zachorowania w Polsce, na Islandii i w coraz większej ilości państw świata. Na Jamajce wciąż nic. W Turcji tak samo. 
- Piotrek, rozumiem. Ja lecę. Najwyżej skrócę wyjazd i polecę prosto do Turcji. Także nic się nie przejmuj. Jamajka i Turcja póki co bezpieczne. 
Po kilkunastu godzinach lotu znalazłem się na Jamajce. Słońce, plaża, spokój. Jak bardzo tego potrzebowałem. Z lotniska udałem się prosto do hostelu w centrum Montego Bay. Zakwaterowałem się i poszedłem spać. 

Piątek.
Rano budzi mnie telefon:
- Babcia zmarła. Dziś nad ranem. Pogrzeb we wtorek...
Zamarłem... To nie może się dziać. Co robić? Wracać do Polski? Jak? Którędy? Muszę zobaczyć loty. 
Otwieram laptopa. Komunikat: Jutro Polska zamyka granice... 
- Nie... to się nie dzieje. To nie może być prawda. Ja chyba wciąż śpię. Niech ten sen się skończy - pomyślałem. Powoli dociera do mnie, że nie mam szans przylecieć na pogrzeb. Nie zdążę...
Co robić? Przecież pobyt tu teraz, w takiej sytuacji nie ma najmniejszego sensu. Ale co z Elą... Przecież tak długo czekałem, by się z nią spotkać. 
Zapada decyzja. Zmieniam loty. Lecę wcześniej do Turcji, dosłownie na kilka dni i stamtąd jakoś dostanę się do Polski. Nie wiem jeszcze jak ale spróbuję.
Wchodzę na stronę linii lotniczej. Call Center zamknięte. Muszę czekać do poniedziałku...

Sobota. 
Czekam. W niedzielę zamykają granice w Polsce. Siedzę prze komputerem i nie mogę oderwać się od serwisów informacyjnych. Napływają kolejne informacje. USA anuluje połączenia z Europą. Jamajka zawiesza połączenia z Wielką Brytanią. Ostatnie połączenie do Europy jest do Brukseli ale dzwonić mogę do nich dopiero po weekendzie... Loty przez Ukrainę do Turcji już mi odwołali... Ukraina zamknęła swoje granice. Co tu robić?
Czekam...

Niedziela.  
Zadzwonię jutro. Z samego rana. 

Poniedziałek. 
Dzwonię. Kilkanaście minut czekania na linii. Nikt nie odpowiada. Linie przeciążone. Dzwonię nieco później. Raz jeszcze. I jeszcze raz. 
- Dzień dobry, chciałem zmienić datę swojego lotu do Belgii. 
- Przepraszam ale jest to niemożliwe. Loty do Belgii zostały anulowane. Proszę poczekać do piątku na więcej informacji. Teraz niestety nie jestem w stanie nic Panu zaproponować.
Do piątku... Jest poniedziałek. Wchodzę na serwisy informacyjne. Turcja zawiesza połączenia z dziewięcioma krajami europejskimi, w tym z Belgią. Kolejne kraje zamykają granice i anulują loty. 
Co robić? Czekać do piątku? Czekać do 24 marca i po prostu spróbować wrócić lotem, który mam zabookowany ale już odwołany?? 
Do Turcji nie wlecę... To już pewne. A jeśli jakimś cudem wlecę to czeka mnie kwarantanna. Lecieć do Polski? Ale jak skąd? Z Jamajki nie ma żadnego połączenia i raczej nie spodziewam się, że ktoś jakieś zorganizuje...
Rozważam różne scenariusze. Zostać tu i przeczekać? Ale jak długo dam radę? Zamykają restauracje, sklepy... w bankomatach kilkudziesięciometrowe kolejki by wybrać pieniądze. Co gdy sytuacja tu eskaluje? Gdzie szukać wtedy pomocy? Co gdy skończą się pieniądze na pobyt w hostelu? Co z jedzeniem? Co gdy wprowadzą zakaz wychodzenia na ulice jak we Włoszech...?

Lecieć do Nowego Jorku i stamtąd rządowym samolotem do Polski? Na szczęście mam zieloną kartę więc do USA mogę wlecieć... Ale co z tymi co nie mają? Jak oni wrócą do domów? Którędy? A co jeśli mam wirusa i kogoś zarażę? Albo w drodze ktoś mnie zarazi i ja później zarażę innych... Milion myśli jednocześnie pędzi przez moją głowę i nie może znaleźć rozwiązania.... 

Decyzja. Wracam przez USA na Islandię. Tam mam pracę. Mam służbowe mieszkanie. Ilość osób zarażonych jest wysoka. Procentowo najwyższa na świecie ale przy tak małej populacji całego kraju o takie statystyki nie trudno. Ważne, że granice są wciąż otwarte. Może zdążę. 

Do Polski nie wracam. Co jeśli w drodze powrotnej złapię wirusa i przywiozę go do domu? Nie, na takie ryzyko nie mogę się zdecydować. Lecę na Islandię. Tam przeczekam. Wciąż mam obie prace. Jedną jako przewodnik na lodowcach, drugą w Polsce. Zdalną. Dla wyszukiwarki lotów. Co jednak gdy wszystkie granice zostaną zamknięte i ludzie przestaną latać i podróżować? Długo te firmy pewnie nie wytrzymają ale o to będę się martwił jak dolecę.

Wylatuję jutro do Nowego Jorku. Nie ma co czekać. Tam mam znajomych. Mam zieloną kartę, jak do Europy nie wrócę to przynajmniej w USA będę mógł mieszkać i pracować. Ale co jeśli złapię tam wirusa? Przecież nie mam ubezpieczenia... Na leczenie nie będzie mnie stać. To USA... za samo wezwanie karetki trzeba tam zapłacić ponad tysiąc dolarów nie mówiąc już o całym procesie leczenia COVID-19. Wstępne informacje mówią nawet o trzydziestu pięciu tysiącach dolarów, w optymistycznej wersji... 
Zaczyna się wyścig. Co jeśli USA zamkną granice i lotniska i rzeczywiście będę tam musiał zostać na dłużej.

Wtorek.
Opuszczam Jamajkę i przez Orlando lecę do Nowego Jorku. Pogrzeb babci spędzam siedząc w samolocie z maską na twarzy. Łzy ciekną mi po policzkach. 

Środa.
W Nowym Jorku spędzam dzień u dobrej znajomej z liceum. Mieszka na Queensie z rodziną. Jedziemy na zakupy. Kolejki wszędzie. Limity na zakup większej ilości produktów już wprowadzone. Restauracje pozamykane. Po raz pierwszy na Times Square można zrobić sobie selfie bez ludzi w tle. Niemal cały Manhattan można przejechać na jednych światłach. A tu dopiero to wszystko się zaczyna. Cisza przed burzą.
Decyduję się na lot na Islandię przez Londyn. Krzysiek, mąż Ani zawozi mnie na lotnisko. Wylatuję jednym z ostatnich samolotów. Następnego dnia władze Nowego Jorku postanawiają zamknąć lotniska.

Czwartek. 
Ląduję na Islandii. Zero pytań, żadnej kontroli. Nikt nic nie sprawdza, nic nie weryfikuje. Wsiadam w autobus do Reykjaviku. Dzwonię do swojego szefa:
- Wylądowałem na Islandii. Jadę właśnie do Reykjaviku. 
- Gdzie zostaniesz na kwarantannie?
- Planowałem wrócić do Litlakot - odpowiadam. To baza przewodników w której mieszkam na stałe w okolicach lodowca Solheimajokull. 
- Wykluczone! Jaką mamy pewność, że kogoś nie zarazisz? Przecież tam są inni przewodnicy. 
- Ale co ja mam zrobić? Przecież ja tam mieszkam na stałe.
- Hmm może spróbuj zatrzymać się w jakimś hostelu na ten czas?
- W hostelu, na 14 dni kwarantanny? Żaden hostel mnie nie przyjmie. Poza tym, tam przecież też mogę ludzi zarazić.
- Hmm to może spróbuj w Czerwonym Krzyżu. Może oni Ci pomogą...
Dzwonię do Roberta, znajomego z pracy.
- Robert... Nie pozwolili mi wrócić do Litlakot... Nie mam gdzie się zatrzymać...
- Wbijaj do mnie. Jest wolny pokój w piwnicy.
- Znów mnie ratujesz!
Wsiadam w autobus do Reykjaviku. W autobusie oprócz mnie nie ma ani jednej osoby. Jadę do miasta. Z pętli szybkim krokiem udaję się do mieszkania. Wypakowuje rzeczy w pokoju-piwnicy, która przez następne dwa tygodnie będzie moją izolatką. 

Piątek.
Otwieram laptopa. Dwa nieprzeczytane maile. Dwa wypowiedzenia z pracy. Niemal o tej samej godzinie... 
Wyszukiwarka lotów dla której pracuję jest w katastrofalnej sytuacji. Muszą zwalniać ludzi. Jestem jednym z pierwszych. Stanowisko copywritera i Social Media Menadżera w zaistniałej sytuacji okazuje się zbędne. Rozumiem ich. Nie mam za złe. Muszą ratować firmę. Rozstajemy się z dnia na dzień po 5 latach współpracy.
Drugi email. Ze względu na spadek liczby turystów na Islandii niemal do zera, brak nowych rezerwacji i obowiązkową kwarantannę przyjezdnych firma musi podjąć drastyczne działania by przetrwać. Niemal wszyscy przewodnicy zostają zwolnieni. Zostaje garstka z najdłuższym stażem pracy. Zostaję bez źródła dochodu z kredytem na mieszkanie w Polsce.

Sobota.
Nie wiem co przyniesie poniedziałek ale mam pewne obawy...


Powrót na Islandię Januszy Podróży

Leave a Comment
Powrót na Islandię z Katmandu zajął mi ponad 48h, przebiegał w sumie całkiem gładko. 12h w Katarze, 13h w Londynie, do momentu, kiedy nie wylądowałem w Keflaviku...

Czterdzieści minut marszu z lotniska do zaparkowanego w mieście samochodu, z 25 kg plecakiem, po oblodzonej ścieżce pieszo-rowerowej, z której oczywiście prawie nikt nie korzysta, nie należał do najłatwiejszych. Swoją drogą podziwiam i jednocześnie nie rozumiem ludzi, którzy wybierają się na Islandię na rowery! Serio! Jeśli w twojej głowie rodzi się pomysł, by spakować rower i ruszyć do krainy lodu i ognia to NIE RÓB TEGO! 

Tu nie ma ścieżek rowerowych, no może poza tą jedną na lotnisko, więc objeżdżając wyspę dookoła korzystasz z tej samej drogi (o poboczu zapomnij, właściwie nie istnieje) co kierowcy TIRów czy autobusów widmo. Podobno istnieją tu autobusy i ktoś tu na tym pustkowiu nawet widział jakiś autobus komunikacji publicznej którym można objechać wyspę, to jednak bliżej temu do legend o elfach i trollach niż do niemieckich punktualnych czy też po prostu jakichkolwiek rozkładów jazdy. 

Generalnie droga jest jedna tzw. jedynka i prawie na całej długości asfaltowa i to właśnie z niej korzystają wszyscy, łacznie z pasterzami owiec i co najgroźniejsze TURYSTAMI, a Ci z niewiadomych przyczyn widząc owcę czy konia na pastwisku stają się całkowicie nieprzewidywalni w swoim zachowaniu. Może uruchamia się w nich instynkt łowiecki albo jakiś inny... Co mam na myśli opiszę wykorzystując cytat z pewnej książki o Irlandii: "Irlandia to piękny kraj, gdzie mężczyźni są mężczyznami, a owce chodzą niespokojnie".

Tak czy inaczej turyści widząc owcę potrafią zatrzymać gwałtownie pojazd, by zrobić zdjęcie, bo oczywiście wyjazd na Islandię bez selfie z owcą czy koniem się nie liczy. Koń na tapecie musi być i basta. Zeszłej zimy dwójka turystów z Litwy postanowiła uwiecznić owcę na tapecie i jadąc główną drogą nagla zatrzymała pojazd. Jadący za nimi po oblodzonej drodze autobus nie był w stanie zahamować i by uniknąć zderzenia z Litwinami zjechał na bok i wypadł z drogi. W konsekwencji jedna osoba podróżująca autobusem zginęła, a kilkadziesiąt zostało rannych. (LINK)

Ale wracając do roweru, oprócz największego zagrożenia jakim niewątpliwie są turyści na drodze czeka na Was równie nieprzewidywalny i niemniej nieprzejednany wiatr, który potrafi wiać z każdej ale to każdej strony, a tu moi drodzy nie bardzo jest się gdzie schować. Drzewa Was też raczej nie ochronią. Dlaczego? Cóż...

Wiecie co zrobić na Islandii, gdy zgubicie się w lesie?
Należy wstać!

Wiatr nawietrzala i nawietrzala, a przed Wami kilkadziesiąt kilometrów otwartej przestrzeni do najbliższego miasta. By oddać skalę zjawiska opowiem pewną anegdotę. Kiedyś mój znajomy po przylocie na lotnisko otrzymał komunikat od pilota, że niestety nie mogą wyjść z samolotu, bo wiatr jest tak silny, że obsługa nie jest w stanie otworzyć drzwi od samolotu. Najbliższe kilka godzin spędzili patrząc się przez okno na płytę lotniska i wypijając cały dostępny na pokładzie zapas alkoholu.

Dodajcie do tego wiatru jeszcze deszcz, śnieg czy lód. Tak, jeśli rozważasz wyjazd na Islandię rowerem to ja dopuszczam również opcję, że możesz planować taki wyjazd i zimą. W sumie jak to mówią, w szaleństwie jest metoda.

Ale przecież nie o rowerach miało być, a o powrocie z Nepalu do krainy lodu i ognia, choć, by być bardziej poprawnym powinienem rzec krainy owiec i wiatru. No i Islandia od razu przypomniała mi jak bardzo kapryśną potrafi być krainą. Nie wiem czy się za mną stęskniła czy też obraziła, bo przywitała mnie zimnem, chłodem, śniegiem, wiatrem i rozładowanym akumulatorem w samochodzie. Po dwóch dniach podróży ostatnie czego oczekujecie o pierwszej w nocy to przedzieranie się w zimnie i wietrze do samochodu, który ku waszemu zaskoczeniu nie działa... I co tu teraz zrobić? Za 8 godzin zaczynacie pracę 200km od miejsca w którym jesteście, jest sobota i środek nocy. Gdzie dzwonić? Co robić? Wezwanie pomocy drogowej kosztuje niemal tyle co sam samochód, nie mam kabli ani startera, gdy próbuję zatrzymać jakieś przejeżdżające nocą samochody to omijają mnie szerokim łukiem przyśpieszając jeszcze do tego. Łapie taksówkarza, mówi, że nie ma kabli. Dzwoni na centralę, by zapytać czy inne taksówki nie mają. Zero. Nikt. Nie wierzę. Wracam do samochodu. Może przeczekam do rana. Zamarznięty panel przede mną szybko podpowiada mi, że nie jest to dobry pomysł. Wracam na lotnisko. I znów wiatr, mróz i oblodzona ścieżka.

Kumpel w Reykjaviku nie ma kabli, znajoma w Keflaviku smacznie śpi. Jedyna nadzieja to wypożyczalnie samochodów. Większość pozamykana. Avis o dziwo otwarty. Podchodzę i wyjaśniam sytuację. Odsyłają mnie do biura za parkingiem. No więc znów, wiatr, mróz i oblodzona ścieżka i slalom wśród zaparkowanych chaotycznie samochodów. Docieram. Mówią, że teraz to mechaników nie ma, a nawet jakbym chciał wypożyczyć samochód to i tak nie mają w nim kabli i startera. Wracam zrezygnowany na lotnisko. Wiatr, mróz i oblodzona ścieżka, w kółko to samo. Powtarzalność jak w Nepalskiej mandali. Obsługa też to samo. Nikt nie ma kabli. Wychodzę na zewnątrz szukać taksówkarzy. To samo. Brak kabli. No ja mandalę! Wracam i wychodzę, wychodzę i wracam. Może któraś taksówka jednak będzie miała te kable. Jest! O czwartej nad ranem udaje mi się znaleźć taksówkarza z kablami i starterem. Jedziemy. Wiatr, mróz już nie straszne myśle sobie. Docieramy na miejsce, otwieram maskę, podpinamy kable. Zero reakcji. Nic, kluczyk w stacyjce, podpięte kable i brak reakcji, a licznik taksometru bije. Po kilku minutach odpuszczamy. Wracam na lotnisko. 50 dolarów właśnie zniknęło w nieznanej mi czasoprzestrzeni. Postanawiam poczekać do rana. Może któryś z mechaników odpowie na moją wiadomość, którą zostawiłem na grupie POLACY NA ISLANDII. Po chwili oddzywa się Sebastian mieszkający w Keflaviku. Zobaczył moją wiadomość i podjedzie z kablami spróbować raz jeszcze. 5 rano, sobota, szok! Jest, podjeżdża na lotnisko i jedziemy razem do samochodu. Próbujemy raz jeszcze z kablami, tym razem 20 minut ładowania. Nic, znów brak reakcji. Samochód stoi zimny jak stał. Widać, że dzielnie pracuje na swoje imię. W dniu, gdy go kupiłem ochrzciłem go dla żartów imieniem: "Janusz Podróży", widać, że wziął sobie do serca tę nazwę i dumnie się jej trzyma.

Zrezygnowani wracamy na lotnisko. Sebastian deklaruje, że jak coś to po pracy przyjedzie raz jeszcze i weźmie akumulator na prostownik czy jak to się tam zwie, i podładuje go przez kilkanaście godzin i następnego dnia spróbujemy raz jeszcze. Złoty człowiek!

Na lotnisku znów chodzę od punktu do punktu i pytam co by tu zrobić. Odsyłają mnie do mechaników. Powinni już być. Idę. Znów wiatr, mróz i oblodzona ścieżka i zmieniony już nieco slalom samochodów. W wypożyczalni mówią, że nie mogą pomóc. Że kamery, że mają swoją robotę, że jak kable nie pomogły to musi to być coś innego. Wracam zrezygnowany i znów ten wiatr, mróz i oblodzona ścieżka. Aha no i ciemność. Tak, panująca wkoło ciemność, dwie nieprzespane w samolocie noce nie sprzyjają rozwiązywaniu problemów. Do pracy to już na pewno dziś nie dotrę. Za 2 godziny mam być w bazie, a z lotniska są 3 godziny jazdy... Nie takiego powrotu na Islandię się spodziewałem.

Zrezygnowany udaje się do Pauliny, znajomej z Keflaviku. Właśnie wstała i zaprasza na herbatę. Takiej propozycji nie sposób odmówić. Do tego ciepłe bułeczki i chwila, by zapomnieć o akumulatorze, zebrać myśli i nieco odetchnąć. Pomaga. Dzwonię do mechanika. Jest! Nie śpi, to znaczy już nie śpi. Obudziłem go telefonem. Mówi, że może podjechać. Będzie za pół godziny z kablami. Mówi, że musi się udać. Do trzech razy sztuka jak to mawiają. Ruszamy więc do samochodu. Wyjmuje kable, podłącza i jest! Działa. Magia. Znaczy się dla mnie magia, mechanik mówi, że to o jakąś masę chodziło. Przytakuję ze zrozumieniem, choć mechanik i tak wie, że trafił na Januszy. Islandzkich Januszy podróży.



Katar

5 comments
Słońce praży niemiłosiernie. Z wolna wyłania się na horyzoncie. Nisko zawieszone, jeszcze zaspane. Jest dopiero szósta rano, a w powietrzu już wisi suchość piasku pustyni. Wypełnia nozdrza nieprzystosowane do takiej szorstkości. Wzdłuż nabrzeża biegają pojedyncze osoby. Także kobiety. Cudzoziemki o azjatyckich rysach twarzy. Nieliczne Katarki, bo chyba tak się to odmienia, spacerują wolnym krokiem w parach. Jedna zatrzymała się i robi zdjęcia statkom zacumowanym w zatoce. Drewniane kadłuby delikatnie kołyszą się na wietrze, a flagi z czerwonymi zębami na białym tle lekko poruszają się w rytm uderzających o brzeg fal. Para Europejczyków robi sobie zdjęcia. Dziewczyna pozuje z prawą nogą lekko zgiętą w kolanie. Pewnie Rosjanka. Tak, nie pomyliłem się. Słyszę język, choć ten kolani dryg już i tak zdradził pochodzenie.

Ruszam w stronę Souku. To tradycyjny targ arabski. Identyczny niemal na całym Bliskim Wschodzie. Wąskie uliczki, drewniane sklepienie szczelnie zakryte. Schronienie niezbędne przed tnącym jak brzytwa ciało słońcem. Wewnątrz w wąskich uliczkach pochowane, poupychane drobne stragany i sklepiki. Jeszcze pozamykane. Większość. Te otwarte oferują orzechy, pistacje, przyprawy. Zastanawiam się kto o szóstej rano kupuje orzechy?

Zaglądam do środka. Rodzina stoi i rozmawia ze sprzedawcą. Białe dżelabije, białe nakrycia głowy z czarnymi przepaskami bądź czerwonymi arafatkami. Wymiana pozdrowień, serdecznych uścisków. Przechadzam się trochę bez celu. Nie wiem dokąd zmierzam i czego tu szukam. Zaglądam w różne zakamarki, ale wszędzie cisza. Oczami wyobraźni widzę to miejsce wieczorną porą, gdy ciężko jest się tu przecisnąć, gdy tłum napiera ze wszystkich stron, wije się niczym kobra po piaskowych wydmach. Hałas, rozmowy, targowanie się, gestykulacja wzmacniająca poznawcze doznania. Zza rogu dobiegają głosy ptaków. Dziesiątki, jeśli nie setki. Poupychane w klatkach. Na sprzedaż, jako ozdoby domowych zaciszy. Ich zapach gryzie się z szafranem, curry, kurkumą czy świeżą mięta. Nie pasują do siebie, ale tu chyba nikomu to nie przeszkadza. W końcu w uliczce dalej znajdziemy dywany, małe warsztaty, sklepy z koszulami i zabawkami dla dzieci. Kurz wiruje w powietrzu. Zapachy gęstnieją wypełniając me nozdrza. Na rogu dostrzegam małą restaurację. Śniadania od szóstej do jedenastej. Ludzie siedzą w środku, wchodzę zaciekawiony. Zamawiam mutton curry. Za wcześnie. Teraz tylko zestaw 'small meat' z chlebem. Nie daje rady go skończyć. Chleb wielkości wielbłądziego garbu zapycha mi żołądek. Zamawiam herbatę z miętą i postanawiam zaszyć sie tu na dłużej. Restauracja klasyczna, arabska ze stolikami po lewej i dużymi pokojami po prawej stronie. O ile w głównej części możemy usiąść przy stolikach o tyle pokoje wyłożone są dywanami. Boki wyścielają bordowe poduszki ułożone w formie podkowy. Katarczycy rozsiadają się wkoło ściągając sandały przed wejściem na dywan. Gestem przywołują kelnera. Wyczuwam w nim ton wyższości. Może błędnie ale w moim odczuciu bardziej przypomina on rozkaz niż złożenie zamówienia. Słodka miętowa herbata stygnie. Pojawiają się rodziny z dziećmi. Kobiety w czarnych nikabach podążają za mężami prowadząc za rękę gromadkę dzieci. Zazwyczaj trójka lub czwórka, czasem i szóstka się przewinie. Ciemne czarne oczy, ciemna karmelowa karnacja. Starszy Katarczyk otwiera drzwi do osobnego pokoju do którego wpuszcza rodzinę upewniając się wcześniej czy nikogo nie ma w środku. To ważne, bo tylko wtedy może wprowadzić tam swoją żonę. Na otwartej przestrzeni przy stolikach nie mogłaby jeść. Odsłonięcie nikabu i pokazanie twarzy przy obcych mężczyznach jest haram. Na szczęście pokoje wciąż są wolne. Jest wciąż wcześnie jednak wraz z upływem godzin ludzi przybywa. Pojawiają się kolejne rodziny. Osobnych pokoi zaczyna brakować. Zakłopotane stoją w przejściu i czekają mimo, że stoliki wokół mnie są wciąż wolne. Kelner widząc sytuację idzie na zaplecze i po chwili wraca z drewnianym parawanem. Rozstawia go wkoło rodziny. Kryzys zażegnany. Śniadanie można zjeść.

Mijają kolejne godziny. Trzecia filiżanka herbaty wypełnia suchy przełyk. Listek mięty delikatnie łaskocze moje podniebienie. Czas skorzystać z toalety. Nie jesteśmy na lotnisku więc o papierze toaletowym można zapomnieć. Jest plastikowa, elastyczna, biała rurka obok muszli. I mokra podłoga wkoło. Na szczęście na lotnisko niedaleko. Wychodzę na miasto. Raz jeszcze przechadzając się po targowych uliczkach. Sklepy są już pootwierane. Dostrzegam w nich ręcznie robione lampy, biżuterię, mnóstwo sklepów z tkaninami, perfumami, dywanami, kolorowymi pamiątkami. Na małym placu można się schować w jednej z uroczych restauracji. Może następnym razem. Wciąż czuję chleb przyklejony do ścian mego żołądka.

Zapachy przybierają na sile. Oprócz spalin pojawia się nowa woń. Męski pot. To od przechodniów, sprzedawców i tragarzy. Zaglądam do losowych otwartych na oścież drzwi. Wszędzie mężczyźni. W sklepach z biżuterią, z tkaninami, przyprawami, w restauracjach, w warsztatach siedzą i coś tam dłubią, coś zszywają, coś reperują, sprzątają, zamiatają. Już zapomniałem jak bardzo jest to męski świat. Gorący świat pełen mężczyzn o chłodnym spojrzeniu. Brakuje mi tu kobiecych spojrzeń, choćby tych zimnych islandzkich, których niestety i tak przecież jest niewiele.




Małomiasteczkowość

4 comments
Siedząc na rynku w Lesku zaczynam rozumieć Stasiuka i jego teksty. Tak, Stasiuka można zrozumieć, można się nawet nim zachwycać. Potrzeba jednak tu przyjechać, na wschód, do Galicji, do tych małych zapomnianych nieco regionów, miast i miasteczek, kolorowych wsi skąpanych w błękitnie-burzowym bieszczadzkim niebie, gdzie życie trwa i mija swoim własnym austro-węgiersko, polsko-ukraińsko-żydowskim rytmem. O tych miejscach nie można pisać szybko, skrótowo, zwięźle, dynamicznie. Taki opis zgubił by się w zawiłości tych regionów, ich historii, plątaninie dziejów, języków i krajobrazów. On tu najzwyczajniej nie pasuje. 

W Nowym Jorku to i owszem. Tam skrótowość, a raczej intensywność reakcji, zmian, kolorów, budynków i twarzy ma sens i wkomponowana jest w naturalny szkielet metropolitano urbano. Tu. Tu jest po prostu inaczej. Małomiasteczkowo, swojsko, ludzko. Tu, siedząc na ławce usłyszymy codzienne historie, staniemy się nawet ich częścią. 
- Córciu, oddzwonię za chwilę. Rozmawiam teraz z przemiłym Panem. Przyjechał do nas z Islandii! Wyobrażasz sobie. Zadzwonię za chwilkę. 
I znów wracamy do przerwanej opowieści o jej rodzinie, o synu, który żony znaleźć nie może, a przecież taki pracowity i dobrze wychowany. Nie pije, nie pali, ale jakoś mu nie wychodzi. Nie że żadna go nie chce. Tu ich po prostu nie ma. Wyjechały na studia do dużego miasta, szukać życia, miłości. A miłość jest tutaj, tylko kto by chciał taka wiejską miłość. To już sobie sam dopowiadam, czytając o rosnącej dysproporcji płci na prowincji, o feminizacji miast i maskularyzacji (nie wiem czy to dobre słowo) wsi i małych miasteczek. 

Patrzę z balkonu na taksówkarza w srebrnym mercedesie rozmawiającego z lokalnym bieszczadzkim białobrodym powsinogą, ubranym w wielki kapelusz z którego zwisa puszysta lisia kita i nie mogę się nadziwić pięknem tego obrazka. Tej chwili, która trwa i trwa i trwa. I nie ma końca. Ludzie powoli spacerują, zagadują, idą w prawo, a po chwili wracają i tak kilka razy. Nie jest to bezcelowe. To taki ich rytuał, codzienna tradycja. Cudowna powtarzalność nieregularności, bo przecież tu nic nie dzieje się jak w zegarku. Te same schematy ale jednak inne, poplątane, wplecione w charakter miejsca i chwili. W stasiukowy świat, któremu nie mogę się nadziwić. Takie to piękne. 

Herbata stygnie, staje się gorzko-cytrynowa, opisy stają się coraz to bardziej łącznikowe, zagmatwane, pęcznieją jak biało-szare cumulusy na niebie. Powietrze wypełnia zapach borówek z pobliskiego stoiska, czuć już pierogi z sarniną smażone na kuchni, a arterię miasta przecina niekończący się sznur samochodów, któremu towarzyszy rozbity, rozmyty przestrzennie tłum zmierzających dokądś ludzi. Mijają kościół, rynek, zniszczoną synagogę i park zamkowy. Kasztanowce, świerki i drobne krzewy kołyszą się na delikatnym wietrze. Mam wrażenie, że czas się zatrzymał, a jednak patrząc na zegarek gna przed siebie, upływa minuta za minutą, kwadrans za kwadransem. Staje się dwybiegunowy. Lokalny i eksterytorialny. A ja w nim. Lekko zgubiony, umiejscowiony w chwili jakże odmiennej od wielkomiejskiego cyklu dnia, od terminów, deadline'ów, tasków i calli. Pochłonięty bieszczadzkością połonin i galicyjskością tego małego świata dopijam czarną jak węgiel drzewny herbatę i uciekam w świat mediów społecznościowych. Posty w pracy się w końcu same nie napiszą.