Capitan w krainie OZ

Leave a Comment
-O Captain! my Captain! our fearful trip is done,

The ship has weather'd every rack, the prize we sought is won,
The port is near, the bells I hear, the people all exhulting, 
While follow eyes the steady keel, the vessel grim and daring; (Walt Whitman, 'O Captain! My Captain!')



Zanim opuszczę San Francisco pragnę wspiąć się ciut wyżej, stanąć na ławce i spojrzeć na wszystko nieco z góry. Zinterpretować Mission Street ponownie, dać jej kolejną szansę mimo, iż pierwszej wcale nie zaprzepaściła i tak naprawdę nigdy mnie ta ulica nie zawiodła. Zacznę więc w pierwszej kolejności od nieco bardziej szczegółowego opisu hotelu w którym zostaliśmy na noc. Naszej pięciogwiazdkowej nory o nazwie Hotel Capitan (Captain).



Nazwa Capitan pojawia się tu chyba nieprzypadkowo bo przybytek ten zarządzany jest przez niewysokiego Hindusa z ciemną, czarną, dość krótką brodą, nieco przypominającego fikcyjnego bohatera z filmu 'Piraci z Karaibów', Kapitana Jack Sparrow. Jacuś co prawda nie nosi pirackiej chusty na głowie i dreadów z koralikami, swoją drogą nigdy nie widziałem żadnego Hindusa z dreadami ale ten siedzący tu na recepcji idealnie by się do tego nadawał. Pod względem charakteru zresztą już pasuje idealnie. Tak jak Sparrow jest on egoistą, myślącym przede wszystkim o sobie i własnym interesie. Po przekroczeniu progu hotelowych drzwi niemal od razu krzyczy cenę, co ciekawe zaczyna od tej godzinowej. Zdziwiony nieco, że chcemy zostać na dłużej przedstawia cenę za nocleg i informuje, że pokoju nie można zobaczyć przed dokonaniem zapłaty. Po wyglądzie recepcji i braku jakichkolwiek alternatyw decydujemy się zostać na noc co jak się później okazało było wejściem niczym na pokład Czarnej Perły. Zresztą tak jak na niektórych statkach tak i tutaj łazienka znajduje się na korytarzu, a żadna z ubikacji nie posiada umywalki. Umywalki natomiast ku naszemu zdziwieniu znajdują się właśnie w pokojach.



Na każdym piętrze na końcu korytarza umiejscowiona jest łazienka z prysznicem. Jedna. Wewnątrz oczywiście nie ma żadnej szafki, półki czy wieszaka do położenia swoich ubrań bądź kosmetyków. Położenie ich na podłodze nie wchodzi zresztą w rachubę bo oprócz przesiąknięcia wodą grozi to zakażeniem się co najmniej cholerą. Kurek do regulacji temperatury i ciśnienia przypomina dżojstik do zaawansowanych komputerowych gier zręcznościowych co absolutnie nie pomaga w jego obsłudze. Po zimnej 'odświeżającej' kąpieli w drodze powrotnej do pokoju można natknąć się na stałych mieszkańców hotelu.



Jest dziadek z długą siwą brodą chodzący po korytarzu, grupka dzieci siedzących na dywanie tuż obok łazienki. Grają na komputerze przeznaczonym do wspólnego użytku, oczywiście za opłatą. Mieszkają tu w niewielkim pokoju razem z rodzicami. Czasem całymi rodzinami. Imigranci, biedni, nierzadko i margines społeczny. Pracownicy okolicznych sklepów, fabryk, magazynów, pomoc domowa. W kupie, wymieszani na jednym piętrze.



Wracamy do pokoju. Przy ścianie, po środku jest średniej wielkości łóżko. Wyglądem przypomina miejsce zbrodni z seriali kryminalistycznych. Brakuje tylko namalowanego kredą obok na podłodze konturu postaci człowieka lub rozbryzganych śladów krwi na ścianach. W sumie nie zdziwiłoby mnie gdyby dodali takie elementy i zaczęli wynajmować ten pokój jako plan zdjęciowy do kręcenia filmów grozy, bądź jako atrakcję turystyczną pod nazwą kryminalne zagadki San Francisco, spacer po ciemnej stronie miasta. Lepiej oddawałoby to charakter tego miejsca, a już na pewno kosztowałoby mniej niż remont potrzebny do dostosowania hotelu do jako takich, minimalnych standardów zachodniej cywilizacji. Póki co hotel ten bardziej przypomina squat, spelunę narkomanów czy salony rodem z Westernów, no chyba że jest to po prostu pozostałość po dzikim zachodzie.



Na łóżku dziurawa narzuta, wokół unosi się niesamowity odór przypominający nieco moje byłe stanowisko pracy w Larsen przy maszynie do wybebeszania łososi. Zewsząd słychać dziwne dźwięki, krzyki, hałas. Podejrzanie w tym wszystkim wygląda sterta prawdopodobnie czystych, wypranych reczników. Wizualnie gryzie się z szarymi, pustymi i lekko odrapanymi ścianami. Kilka karaluchów przebiegło po podłodze. W ciągu nocy zabiliśmy dwa ale większa ilość pochowanych po kątach i czekających na swój moment wyjścia z ukrycia jest wielce prawdopodobna.



W całym hotelu obowiązuje całkowity zakaz gotowania, sam nie wiem czy ze względów sanitarnych, przeciwpożarowych czy humanitarnych. Założę się że nie chodzi tu o troskę o ludzkie zdrowie i ryzyko zarażenia się wirusowym zapaleniem wątroby, żółtaczką czy cholerą, a raczej bardziej o obawę o późniejsze potencjalne i wysoce prawdopodobne pozwanie hotelu do sądu i równie prawdopodobne wysokie odszkodowanie.



Zakazu palenia brak. Jest natomiast dostępny internet i Biblia na półce obok okna. Okno, stare, drewniane, otwiarane za pomocą kawałka deski podtrzymującej jego górną część. Nieodpowiedni ruch i cała szyba ląduje na naszej głowie bądź ręce. Za oknem znajduje się inny pokój, niemal dosłownie na wyciągnięcie ręki. Nie jedna pewnie osoba rękę tą wyciągała. 



Z 'czystej' ciekawości zaglądamy za łóżko. Tam kilkucentymetrowa warstwa kurzu, pieczołowicie zbierana, a raczej zamiatana przez lata. Przed łóżkiem i pod nim zresztą też. Opis dywano-wykładziny pominę choć powiem, że bliżej jej do slumsów Kalkuty niż wnętrza Taj Mahal. Z drugiej jednak strony jeśli marzyliście o wzięciu udziału w hinduskim święcie Holi gdzie przez kilka dni podczas koncertów i zabaw ulicznych uczestnicy obrzucają się farbami i innymi barwnikami, a nie stać was na bilety do Indii wystarczy zjawić się na pierwszym piętrze hotelu Capitan w losowo wybranym pokoju i przebiec się kilka razy na bosaka po podłodze, by wasze stopy błyskawicznie zmieniły kolor na zielony, niebieski bądź fioletowy. Trwałość kolorów gwarantowana.



Hotel Capitan jednak idealnie wkomponowuje się w charakter ulicy Mission jak i całej okolicy. Jest to jakiś inny, całkowicie abstarkcyjny świat. Równoległa czasoprzestrzeń. Niczym sklepy cynamonowe Schultza umiejscowione na planie filmowym Mad Maxa. Przed hotelem, obok czerwonego Forda stoi tranzwestyta z białym welonem na twarzy niczym księżniczka z filmów Disneya, włosy spięte w dwa kucyki po obu stronach głowy opadają na pomalowane na biało policzki. Czarna koszulka na ramiączkach nieco odsłaniająca sztuczny biust, czarna mini i wysokie obcasy na dość masywnych stopach.



Wchodzimy do Mc Donaldsa i stajemy w kolejce po dwa hamburgery. Nagle pojawia się mężczyzna w szarej kurtce, rosyjskiej brązowej czapce z nausznikami i krzyczy na głos jakieś niezrozumiałe komunikaty po czym równie gwałtownie wychodzi. Tuż za nim wybiega kobieta w niebieskiej kurtce i krzyczy: 
- Johny, Johny gdzie jesteś?



Na jednym z przystanków autobusowych siedzi biały mężczyzna. Cały poobdzierany, w japonkach. Na twarzy jakieś strupy. Podchodzi do ludzi i prosi o pieniądze. Bardzo wychudzony, prawdopodobnie chory na AIDS.



Obok wyłania się handlarz narkotyków i pyta się nas czy czegoś nie chcemy kupić, jest środek dnia i sam środek Mission Street. Dookoła pełno przemieszczających się w różnych kierunkach ludzi, policji jednak brak. W tym czasie jest kilka ulic dalej, rozstawiona wokół odgrodzonego fragmentu ulicy. Kilku policjantów stoi przy wejściu do niewysokiego białego budynku. Dziesiątki gapiów, pięć radiowozów. Wygląda to na miejsce po strzelaninie. Karetka stoi zresztą zaparkowana przy ulicy. Nie zatrzymujemy się. Nieco dalej trafiamy na kilka prostytutek, tym razem nie ma afroamerykanów nawołujących do zniewolenia białych, są za to wozy strażackie przejeżdżające skrzyżowanie na sygnale.



Zabudowa całej dzielnicy przypomina nieco czasy kolonialne skażone współczesnym nieszczęśliwym Hollywoodem. Schody przeciwpożarowe przyczepione do kolorowych fasad budynków. Bramy wejściowe do domów zakute kratami. Przed jedną z takich bram jesteśmy świadkami bijatyki między afroamerykanami, a meksykanami. Ktoś wali w bramę, ktoś w środku próbuje interweniować. Ktoś kogoś popchnął, ktoś kogoś przewrócił. Zza krat starszy człowiek próbuje walnąć drewnianą laską stojącego po drugiej stronie mężczyznę. Nieco dalej powtórka z 'rozrywki', tym razem na chodniku biją się bezdomni, jakby nie mieli już wystarczająco problemów....



Mission Street jest również miejscem spotkań przedstawicieli różnych subkultur, w tym głównie punków i metali, a towarzysząca im moda uliczna charakteryzuje się najwyższym poziomem abstrakcji oraz dysharmoni kolorów, fasonów, wzorów i dopasowań. Są dziurawe rajstopy, zielone buty sportowe, do tego biała spódniczka, na górze zamszowa marynarka oraz kapelusz niczym prosto z musicalu Czarnoksiężnik z krainy OZ. Na rogu chłopak ubrany w zielono-pstrokate ciuchy zaczepia przechodniów, kopiąc przy tym pustą puszkę po coli. Mija nas hipster jadący po ulicy monocyklem, szkoda że nie żongluje bo idealnie wtopił by się w tłum, a tak to wręcz odstaje. Wydaje się zbyt spokojny, zbyt normalny, za mało hipsterski na Mission Street. O mało nie został potrącony przez czarny samochód 4x4 o wysokim zawieszeniu z którego wydobywały się dudniące odgłosy basów w rytmie czarnego rapu.



Ulica ta to jednak coś więcej. To nie tylko miejsce dziwaków, odszczepieńców, narkomanów, prostytutek, czarnych charakterów, ludzi opętanych czy zniszczonych przez cywilizację konsumpcji i indywidualizmu. Co prawda znajdziemy ich tutaj przechodzących chodnikiem tuż obok grającego na dudach młodego zbuntowanego chłopaka czy sekt tańczących na ulicy ale ulica ta to przede wszystkim dom dla mnóstwa zwyczajnych i ciężko pracujących osób: Meksykanów handlujących owocami, bądź sprzedających hot dogi, Hindusów z elektroniką, kobiet z Ameryki Południowej dźwigających w rękach zakupy, a na plecach zawinięte w chusty małe dzieci, czarnoskórych organizujących uliczny pchli targ mieszczący się na kawałku czerwonego koca. Są salony fryzjerskie z lat 50-60tych, w których kobiety z kokami, afro lub trwałymi na głowach plotkują godzinami, sprawiając wrażenie że czas się zatrzymał. Tuż obok znaleźć można publiczne pralnie z kilkudziesięcioma rozstawionymi piętrowo urządzeniami, czy wypełnione po brzegi chińskie restauracje z rozmaitą klientelą. Pewna rodzina latynoska właśnie wybiera się do kościoła. Wszyscy wystrojeni. Eleganccy. Drogie samochody obok rozlatujących się pick-upów. Ktoś uprawia jogging, ktoś obok prosi o pieniądze na metro, jakaś para idzie ulicą trzymając się za ręce. Ktoś jakieś niedopałki papierosów z ziemi zbiera. Ktoś siedzi skulony w rogu witryny sklepowej opatulony śpiworem. Niezauważeni podchodzimy do niego i zostawiamy mu dwie wielkie ośmiokilowe puszki z orzeszkami ziemnym, które zabraliśmy ze sobą z Alaski. Kilka metrów na prawo inny bezdomny obsikuje ze wszystkich stron parkomat. Między nimi wszystkimi przechodzi kilkaset, kilka tysięcy szarych, zwyczajnych ludzi. Nie zauważam ich, adwokatów, przedsiębiorców, lekarzy, sprzątaczy, kierowców, kasjerów, menedżerów, specjalistów od sprzedaży, PR, IT, HR, marketingowców, pracowników naukowych, inżynierów i wszystkich innych wykonujących normalne zwykłe i mniej zwykłe zawody. Znikają w moim opisie niczym we mgle. Nie dostrzegam ich tak jak i oni na co dzień nie dostrzegają tych biednych, skazanych z wyboru lub wbrew swojej woli na taki los mieszkańców Mission Street, faveli w Rio de Janeiro, przedmieść Karachi, sztucznych pustynnych obozów dla Aborygenów rozsianych gdzieś wśród Australijskiego interioru, etiopskich wiosek w Bienszangul-Gumuz czy górniczych miast Boliwii. Zaślepieni pogonią za pieniądzem, pozycją, dupami.



Sam ginę często gdzieś w tym szarym znieczulonym tłumie, ubieram spodnie uszyte przez ekonomicznych niewolników z Bangladeszu, otwieram komputer wyprodukowany z minerałów wydobytych gołymi rękami gdzieś w odkrywkowych kopalniach Konga i wcinam banana z plantacji założonych na miejscu wyciętych lasów podzwrotnikowych. Oglądam stare tramwaje, żółte taksówki, szklane wieżowce, dzielnicę najdroższych banków i zaparkowanego Jaguara. Czasem jednak zatrzymam się na chwilę, posłucham melodii granej przez dziewczynę z psem u nogi i gitarą w ręku, wrzucę kilka groszy mężczyźnie z amputowaną kończyną i mając w pamięci słowa ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów 'O Captain! my Captain! spróbuję zrobić nieco więcej, spojrzeć nieco głębiej i zaspokajając nieco swoje sumienie wsiąść na statek i popłynąć przed siebie w poszukiwaniu krainy Oz.

0 comments :

Post a Comment