Afghani Irani

Leave a Comment
Pustynna droga między Nodej a Dehbarez w południowo-wschodnim Iranie. Wysokie szorstkie skały. Szarość. Ciągnące się po horyzont morze skalnych i kamienistych górskich zboczy. Morze szarości i jej setek odcieni. Szarość spalona krwistym zachodzącym słońcem. Ciepła szarość i zimna szarość. Wyblakła i intensywna.

Na jednym z ostrych zakrętów zatrzymuje się samochód. Szary peugeot z lat osiemdziesiątych. Czarne opony wyraźnie kontrastują z szarą karoserią i szarymi zboczami gór. Przyciemniane szyby chronią przed słońcem i okiem ciekawskich kierowców z przejeżdżających obok z olbrzymią prędkością samochodów. Nie są to zwykłe szyby, jak mogłoby się nam wydawać. Pełnią one niezwykle ważną funkcję i ich zadanie nie jest proste. Mają sprawić, by samochód ten stał się niewidzialny, by zniknął w otchłani popielu. By wtopił się w szarość otaczającego go tła. Niczym kameleon zlał się idealnie z niemal jednolitym otoczeniem.

I tak pewnie by się stało. Zostałby całkowicie niezauważony, pominięty jak setki jemu podobnych szarych samochodów przemierzających drogę w prowincji Kerman na wschodzie Islamskiej Republiki Iranu. Zniknąłby bezpowrotnie niezauważony wśród górskich kamienistych dróg i czarnego asfaltu wwierconego ludzką ręką w ten niegościnny i suchy krajobraz.

Jedna, niemal niewidoczna górska droga sprawiła, że samochód ten nie zniknął. Co więcej, wręcz przeciwnie przez kilka, może kilkanaście sekund stał się rozświetlającą mrok latarnią. Drogowskazem krzyczącym w milczeniu: To tu! Teraz! Szybko!

Górska droga, zakręt i szary peugeot. Kilka sekund. Właśnie na tyle zatrzymał się tu ten samochód. Nie było pisku opon, kurzu unoszącego się w powietrzu i drażniącego nozdrza pasących się obok kóz. Kóz zresztą wcale tu nie było. Nie było zielonych roślin, kolorowych kamieni, rzeki, mostu czy choćby najmniejszego połamanego znaku drogowego. Prostego i sprawnego również. Nie było sygnału, wystrzału z armaty ani nawet cichego szeptu. Była jedynie zwykła, jak mogłoby się wydawać, górska kamienista droga, szary samochód i kilka sekund. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć... Ile sekund potrzeba by odmienić ludzkie życie, by nadać mu inny tor, zmienić jego kierunek czy przeznaczenie? Pięć sekund? Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Tyle potrzeba, by odwrócić głowę za siebie i spojrzeć na bok. Tyle samo wystarczy by zapalić zapałkę i rozpalić ogień. Na tej spalonej słońcem ziemii zajmuje to pewnie jeszcze krótszą chwilę. Chwilę ulotną. Chwilę, która może się już nigdy nie powtórzyć. Nigdy, znaczy tu naprawdę nigdy.

W momencie zatrzymania się samochodu, zza szarych kamieni rozrzuconych na zboczu góry, w przeciągu ułamka sekundy wyłoniła się głowa mężczyzny. Czarne krótkie włosy, zniszczona on słońca, trosk i życia cera, ciemne brązowe oczy i kawałek materiału na głowie okalający skronia. Rodzaj płóciennego szarego turbanu. Zaraz za głową podążyła reszta ciała. Najpierw ukazały się ramiona przykryte szarym materiałem. Rodzaj przewiewnej koszuli nocnej sięgającej kolan. Do tego luźne, bawełniane, przetarte u dołu spodnie przypominające te noszone przez postać Alladyna - również szare ale ciemniejsze od górnej części okrycia.

Za pierwszą głową wyłoniła się kolejna. Niemal identyczna jednak o nieco gęstszym zaroście na brodzie. Kilka centymetrów dalej jeszcze jedna. I kolejna. Mija kolejne pół sekundy, a zza innego kamienia spoglądają już inne brązowe oczy. Tym razem przysłania je zamiast szarego turbanu, brązowy. Trochę dalej w mroku widzę kilkanaście innych par oczu, równie przestraszonych, zmęczonych i jednocześnie podekscytowanych jak te pierwsze. Nogi uginają im się ze strachu. Wydają się ciężkie, przyczepione do ziemi jakimś klejem. Zespolone z podłożem. Pewnie tkwią tak już tydzień. Bez ruchu. Zamarznięte w gorącu pustyni. Czekają na ten jeden moment. Jedną chwilę. Jedne pięć sekund. 
Wtem pierwsza para nóg odrywa się od podłoża. Kamyk pod stopą ociera się o sąsiedni kamyk. Wydaje cichy pisk, trzask. Sędzia zwany przeznaczeniem właśnie wystrzelił z pistoletu. 
Wszystkie nogi nagle się zrywają. 
Biegną. 
Odnoszę wrażenie jakby unosiły się w powietrzu. Jakby niemal w ogóle nie dotykały leżących pod nimi kamieni. Ich kroki wydają się dłuższe, odległość do samochodu kurczy się. Na tle szarych zboczy gór dostrzegam ubranych na szaro mężczyzn. Dwudziestu, może dwudziestu pięciu. Biegnących przed siebie, ile sił w nogach. Nie jest to maraton, nie jest to sprint ani bieg na przełaj. To bieg o życie. Widzę jak biegną. W myślach słyszę głos szmacianych butów nadeptujących na ostre, rozgrzane do czerwoności kamienie. Pył unosi się wkoło. Tworzy zasłonę. Burzę piaskową z kurzu i odłamków skał. Kłębi się i kołtuni oblepiając ciała mężczyzn. Narzuca na nie pelerynę niewidkę. Ale czy to konieczne? Ich ciała już są niczym zjawy. Półprzeźroczyste. Prawie niewidzialne. Biegną w ubraniu ale jakby nadzy. Nie mają bagaży ani toreb, żadnych plecaków czy siatek. Część boso cześć w sandałach.

To Afgańczycy. Zapewne kilka dni czekali na ten moment. Przylepieni do skały. W palącym słońcu, wdychając suche gorące powietrze. Teraz już nie mogą dłużej czekać. Biegną, a raczej uciekają. Uciekają i zarazem gonią. Gonią przeznaczenie schowane w szarym peugeocie o przyciemnionych szybach. Nie mają już nic do stracenia. Nie mogą już nic więcej stracić. Tylko życie, a to już dawno stracili. Są uciekinierami, uchodźcami, nielegalnymi imigrantami pozbawionymi domu. Uciekają przed wojną, biedą, pustynnieniem kraju. Nie mogą wrócić. Zbyt wiele już stracili, zbyt wiele poświęcili, zbyt wiele widzieli, zbyt wiele przeżyli, a jeszcze długa droga przed nimi. Droga, która może nie mieć końca. Droga, której koniec może nadejść w każdym momencie. Droga inna niż wszystkie inne drogi. Droga nieznana i droga niemożliwa do przejścia. Nieosiągalna przynajmniej dla części z nich. Tyle już przeszli, tyle kilometrów pokonanych pieszo, nocą, za dnia, w zimnie górskich szczytów czy parzącym piasku pustyń. Tyle za sobą, a jeszcze więcej przed. Zmierzają do ziemi obiecanej. Krainy zwanej Europą. Już sama nazwa brzmi niezwykle. Malowniczo, spokojnie, dostojnie. Jakże inaczej od szorstkich pasztuńskich głosek i dźwięków. Ktoś w wiosce komuś powiedział, ktoś od kogoś usłyszał, ktoś gdzieś szepnął, a szept odbił się od skały i przemierzył niezliczone kilometry by trafić do ucha afgańskiego pasterza. Szept ten mówił o zielonej krainie pełnej deszczu, o otwartych przestrzeniach, o państwach bez granic, o miejscach cichych i gwarnych, o morzu i śniegu, o pięknych kobietach i wielkich bogatych miastach. Szept ten z każdym kolejnym pokonywanym kilometrem rósł, pęczniał niczym gotujący się wolno ryż w blaszanym garnku. Do tego szeptu dołączył kolejny i później jeszcze jeden. Każdy nieco inny a zarazem podobny. Wszystkie te szepty mówiły jednak tym samym głosem. Głos z każdym kolejnym kilometrem brzmiał więc coraz mocniej, coraz donioślej, coraz bardziej intensywnie i przejmująco. Głos nakładał się na inny jemu podobny, a każdy z nich miał w sobie tę samą cząstkę, a była ona niezwykle silna, prosta, wiarygodna i mówiła prostym zrozumiałym językiem. Cząstka ta opowiadała o miejscu w którym jest bezpiecznie, gdzie człowiek może żyć spokojnie, gdzie nie strzelają ani nie zabijają, gdzie nie ma wojny ani suszy, nie ma głodu ani śmiertelnych chorób. Prosta a jakże głęboka to cząstka. Tak głęboka, że działa w sposób nieodwracalny, na zawsze pozostawiając po sobie ślad w ludzkiej świadomości. Jest silniejsza od dziecięcej wyobraźni. Silna na tyle, by sprawić, że człowiek porzuca swoje dotychczasowe życie. Zostawia liczną i kochającą rodzinę, małą zapomnianą przez świat wioskę, wyjałowiowne pola i wysuszone pastwiska. Zostawia cały swój dobytek i wszystkie znajomości, a wraz z nimi cały swój świat. Zostawia swoje życie i rusza w drogę. Drogę, która dla części z nich skończy się właśnie w tym szarym peugeocie między Nodej a Dehbarez. Jeden samochód. Dwadzieścia kilka osób chętnych by dostać się do środka. Nie za darmo. Kilkunasto kilometrowa przejażdżka kosztująca kilka, kilkanaście dolarów. Kolejnych dolarów. Ile już z nich wydali na podobne szare samochody. Który to już raz udało im się wcisnąć do środka, który to już raz błagali przemytników by jednak znalazło się dla nich dodatkowe miejsce. Ale nie tym razem. Tym razem dla większości z nich nie będzie miejsca. Będą musieli pozostać na tej kamienistej drodze i czekać na kolejny samochód, który może już nigdy nie nadjechać. Będą tak tkwili kolejną godzinę, kolejny dzień, kolejny tydzień przyczepieni do rozgrzanej do czerwoności szarej skały, a portfele przemytników będą pęcznieć, puchnąć, nabrzmiewać i grubieć. Metalowe zegarki kierowców zmienią kształt i kolor. Przeistoczą się w złoto niczym w warsztacie czarodziejskiego alchemika. A alchemicy powstaną i wezmą się do pracy. Już powstali. Już znaleźli metodę by pot i łzy - współczesne żelazo, zamieniać w złoto. Żerują na ludzkiej biedzie, nędzy, strachu. Wywołują je by grabić, kraść i bogacić się. Wprowadzają zament, destabilizują i rozczłonkowują w jednym miejscu, by tworzyć nowe struktury nieco dalej. Tuż za rogiem. Tam są oczekiwani. Postrzegani jako zbawiciele, wybawcy - jedyne źródło ratunku. Ratunku w postaci szarego peugeota o zatartych numerach rejestracyjnych i ciemnych przyciemnianych szybach.

Mija pięć sekund. Samochód, którym jedziemy właśnie mija zakręt na którym grupa dwudziestu kilku afgańskich mężczyzn próbuje dostać się do pięcioosobowego auta. Obracam głowę by zobaczyć czy im się udało. Ale ich już nie ma. Wokół mnie są znów tylko szare skały i szarość zmierzchu i droga wiodącą do leżącego nad cieśniną Ormuz - Bandar-e Abbas.

0 comments :

Post a Comment