Seattle

3 comments
Jestem w Seattle od poniedziałku 23 maja. Jest 28 maja, godzina 17:18. Nazwa strefy czasowej PDT, cokolwiek to znaczy. Dni mijają dość szybko.

Przyleciałem wieczorem o godzinie 21:05. Odebrałem bagaż i po 15 minutach przyjechał po mnie Will. Wraz z Cam zgodzili się abym u nich został do 1 czerwca, czyli do dnia mojego wylotu na Alaskę. 

Will, siwe, dość mocno przerzedzone włosy na głowie, gęsty wąs przypominający nieco ten, który znaleźć możemy u słynnego polskiego elektryka ze Stoczni Gdańskiej, duże uszy, niewielkie okulary osadzone na wyrazistym i nieco grubawym nosie spod których spoglądają niewielkie oczy badające dość uważnie moją postać. Cam powitała mnie ciepłym uściskiem i szerokim uśmiechem. Od razu poczułem się tak jak zapewne czuli się pierwsi europejscy osadnicy przybywający do Nowego Świata witani przez tubylców dorodnym pieczonym indykiem. Kilka dni później Cam i Will zaprosili mnie na ich 32. rocznicę ślubu, do ekskluzywnej i urokliwej restauracji we wschodnim Seattle, co prawda bez indyka na talerzu ale z soczystymi żeberkami, sosem miętowo-cytrynowym i kawałkami pieczonych ziemniaków ułożonymi w formie lekkiego łuku na prostokątnym półmisku.


Łamanie tradycyjnych europejskich kulinarnych konwenansów jest dość powszechne po drugiej stronie Atlantyku ale słodkie ciasto z dodatkiem oliwy z oliwek, wina, truskawek i bitej śmietany burzy nieco moje wyobrażenie o granicach eksperymentowania w kuchni. Do tego wszystkiego, tej (jakby na to nie patrzeć) dość zaskakującej kombinacji smaków, zapachów i kolorów towarzyszyło czerwone wino Jerez, zwane tu Sherry. 

Wino to ma dość ciekawą historię. Pochodzi z Andaluzji z regionu Jerez de la Frontera i wytwarzane jest na Półwyspie Iberyjskim prawdopodobnie od trzech tysięcy lat. Winorośle przywiezione przez Fenicjan doskonale zadomowiły się na skąpanym słońcem południu Hiszpanii jednak to dopiero Maurowie w VIII wieku n.e. po podbiciu tego regionu udoskonalili produkcję tutejszego wina wprowadzając proces destylacji, jednocześnie wzmacniając lokalne trunki. Podczas arabskiego panowania kultywowano produkcję wina ale dopiero po udanej hiszpańskiej rekonkwiście produkcja sherry znacząco wzrosła, by w XVI w. uzyskać reputację najlepszego wina na świecie. 

Sherry ze względu na zwiększoną zawartość alkoholu lepiej od innych win znosiło trudy długich podróży. Nie dziwi więc fakt, że w swoją pierwszą wyprawę w poszukiwaniu morskiej drogi do Indii, Krzysztof Kolumb zabrał właśnie ten niezwykły trunek. Podobnie zresztą uczynił Magellan, który podczas przygotowań do pierwszej w historii podróży dookoła świata spędził więcej czasu na gromadzeniu odpowiednich zapasów wina Jerez pod pokładem niż na skompletowaniu wystarczającej ilości broni. Magellanowi nie udało się powrócić do Europy. Zginął w walce u wybrzeży Filipin 27 kwietnia 1521 roku. 

Na pamiątkę tamtych wydarzeń ustanowiono nawet święto narodowe zwane Lapu-Lapu, podczas którego Filipińczycy świętują pierwsze zwycięstwo nad europejczykami i pierwszy udany opór przed hiszpańską kolonizacją. Co ciekawe, spora część Filipińczyków świętuję to wydarzenie wypijając olbrzymie ilości alkholu. Kto wie, może i jest to sherry, czyli prawdopodobnie pierwsze wino, które dotarło do Nowego Świata oraz pierwsze, które okrążyło kulę ziemską. Czy istnieje więc lepszy trunek, którym mógłbym rozpocząć swój pobyt na amerykańskiej ziemi?

Następnego dnia po długiej i ciężkiej pobudce zwklekłem się z łóżka i wolnym krokiem udałem się na przystanek autobusowy. Wiedziałem, że czekać mnie będzie wyjątkowo biurokratyczny dzień ale powoli zaczynam rozumieć Kolumba i Magellana i ich zamiłowanie do Sherry. 


Po załatwieniu wszystkich dokumentów i wystaniu się w kolejce w Social Security Administration Office podpisałem umowę o pracę i 1 czerwca o godzinie 04:30 rano mam odlot z Seattle Tacoma International Airport na Alaskę. Wielka niewiadoma na którą wciąż czekam spędzając leniwe dni w nieco deszczowym i kapryśnym pogodowo mieście.

Downtown Seattle jest niewielkie, kolorowe i niezwykle urokliwe, co jest dość niespotykanym zjawiskiem w przypadku skupiska betonowych bloków i szklanych wieżowców. Olbrzymie drapacze chmur, autostrady, które ciężko w jakikolwiek sposób ogarnąć, tunele, wodne taxi, żółte i pomarańczowe taksówki, żółte szkolne autobusy niczym z „Boston Public” oraz ich miejskie odpowiedniki służące do transportu publicznego, jeżeli w ogóle w Stanach Zjednoczonych można mówić o czymś takim jak transport publiczny. Zielono-żółte w stylu lat 70tych, aczkolwiek patrząc na nie odnoszę wrażenie, że to żadna stylizacja. One chyba rzeczywiście mają już po kilkadziesiąt lat. Zamiast przycisków do otwierania drzwi, po obu stronach autobusu wiszą jakieś linki, przypominające sznurki do rozwieszania prania, za które należy pociągnąć jeśli chce się wysiąść. Zanim jednak się wysiądzie trzeba wsiąść i tu pojawia się mały problem. Bilety kupuje się u kierowcy, a płacić można tylko gotówką i to odliczoną, bo kierowca nie wydaje reszty. Będąc krakowskim sknerusem wychowanym w duchu nieustannego oszczędzania, liczę każdy cent i tak oto większą część czasu spędzam na chodzeniu od sklepu do sklepu i kupowaniu po jednej małej rzeczy, żeby rozmienić banknot 10$. Czasem ma to jednak i dobre strony. Dziś spacerowałem wzdłuż plaży i podszedłem do niewielkiego standu na kółkach żeby kupić hot-doga, po czym otrzymałem go za darmo, bo sprzedający hot-dogi chłopak nie miał wydać z 10$.

A co do sklepów, no cóż. Wszystkie ceny podane są bez podatku więc dopiero przy kasie okazuje się ile musimy zapłacić. A kwota może nas mocno zdziwić, bo dajmy na to kupuję sobie gruszki, a tam cena dwa dolary za jeden funt gruszek. Ale ile to jest funt gruszek?! Jedna, trzy, osiem? Dla przeciętnego przybysza z Europy przypomina to grę w rosyjską ruletkę. Nie masz pojęcia co Cię czeka. Nie mówiąc już o innych dziwnych miarach. Pytasz się kogoś o drogę, a on Ci mówi, że to jakieś 3/4 mili albo że trzeba skręcić za 300 stóp w prawo. Budzisz się rano, otwierasz gazetę, a tam informacja, że dziś będzie 59F, czyli ile?! Zimno? Ciepło? Odnośnie tego czy będzie padać... W Seattle chyba nikt tego pytania w ogóle nie zadaje bo pada tu niemal codziennie z tym, że jest to dość lekki deszcz i trwa zazwyczaj kilka minut, czasem całe popołudnie. Można się przyzwyczaić. Dziś o dziwo cały dzień nie padało, ale do wieczora zostało jeszcze trochę czasu więc wszystko może się zdarzyć.

Mieszkając w Polsce dziesiątki jeśli nie setki razy słyszałem, że sprzęt elektroniczny za oceanem jest dużo tańszy więc postępując zgodnie ze swoim wychowaniem (czyt. chęcią oszczędzenia kilku dolarów) postanowiłem wybrać się na zakupy do wielkiego centrum handlowego znajdującego się na obrzeżach miasta, a może i nawet stanu Washington. Wyprawa po laptopa okazała się udana ale znów to jak gra w ruletkę. Nie dość, że do sklepu elektronicznego jedzie się dobre kilkanaście minut autostradą (autobusy w ogóle tam nie jeżdżą), to jeszcze poziom obsługi jest katastrofalny. 

Podchodzę i pytam się pierwszego napotkanego pracownika stojącego na dziale z laptopami o szczegółowe dane techniczne trzymanego przeze mnie w ręku sprzętu. Niski, grubawy mężczyzna o lekko azjatyckich a może indiańskich rysach twarzy spogląda na mnie ze zdziwieniem, bierze obydwa laptopy do ręki i czyta na głos specyfikacje umieszczone na niewielkich naklejkach w lewym dolnym rogu, po czym oddaje mi oba laptopy.

Zdębiałem. Nieuzyskawszy odpowiedzi ponawiam swoje pytanie na co nieco zaskoczony chłopak drapie się prawą ręką po głowie i idzie po kogoś do pomocy. Przychodzi kolejny mężczyzna i sytuacja znów się powtarza, a ponieważ dalej stoję przed nimi próbując uzyskać odpowiedź na swoje pytanie, tamten woła kolejnego. Ani się spostrzegłem jestem otoczony przez grupę złożoną z kilku mężczyzn podających sobie z ręki do ręki oba laptopy i usilnie próbujących znaleźć na tej naklejce więcej informacji. Po kilku minutach podchodzi kierownik działu.

– Wreszcie, wybawienie – myślę sobie – Dlaczego od razu nie poszedłem do kierownika działu? 

Moje rozterki rozwiewają się jeszcze szybciej niż się pojawiły. Kierownik też nie wie i z nieco tępą miną oddaje mi oba laptopy do ręki.

Rozumiem, że gdybym pytał się o taktowanie, skład chemiczny plastiku wykorzystany do produkcji obudowy, kieszeń Ultrabay, specyfikację karty sieciowej, gniazdo blokady Kensingtona albo ilośc Chińczyków którzy składali te modele to właściwej odpowiedzi mógłbym się nigdy nie doczekać ale moje pytanie brzmiało: „W którym z tych laptopów bateria wytrzyma dłużej i czy w ogóle jest jakaś różnica między tymi modelami (wskazuję na Della i Samsunga)?

Cóż, najwyraźniej tu nikt pytań nie zadaje. Klient ma po prostu wejść i kupić to co sprzedawca mu wręczy do ręki mówiąc:

-To najlepszy model na sklepie. Będzie Pan zadowolony.

Nie usyskawszy odpowiedzi na swoje pytanie wziąłem tańszy model i zadowolony (mam nowiutkiego laptopa a co za tym idzie dostęp do cywilizacji) ale i podirytowany opuściłem tą świątynię dumania.

W drodze powrotnej z marketu do miasta zaciekawiła mnie jeszcze jedna rzecz. Po lewej stronie, wewnętrzny pas drogi (ten znajdujący się najbliżej barierek oddzielających przeciwległe kierunki jazdy) oznaczony jest ciągłą linią i nazywa się Carpool'em, czyli coś jak nasz BusPas z tym że dla samochodów w których siedzi więcej niż jedna osoba w środku. Wygląda na to, że w USA jeśli jedziesz samochodem z przynajmniej jednym pasażerem to jesteś traktowany jak kierowca autobusu!

Po dłuższej chwili jazdy z Willem, wykorzystując to, że teraz jesteśmy autobusem, omijajamy kilkukilometrowy korek i docieramy do Downtown. Seattle jest niedużym miastem, jakieś 500 tysięcy mieszkańców, jednak wraz z okolicznymi miejscowościami i przedmieściami stanowi prawie 3,5 mln aglomerację. Ze względu na swoją rozłożystość większość ludzi przemieszcza się tu samochodami, taksówkami, bądź rowerami i tylko niewielka część autobusami, a ja z racji, iż nie zawsze mam w kieszeni drobne sporo spaceruję. Poza tym przyjechałem do Stanów by zarabiać pieniądze a nie je wydawać, więc po prostu sie przejdę. Spacer to dobry zwyczaj.

Odnośnie cen i wydatków: najtańszy hot-dog na mieście to jakieś 4$, miska ryżu z kurczakiem to około 7$ za małą porcję, jednak to co najbardziej rzuca się w oczy, a właściwie to błyskawicznie uderza nasze podniebienie i mózg to cukier. Astronomiczne ilości cukru dodawane do każdej niemal potrawy czy produktu. Niejednokrotnie odnosi się wrażenie jakby całe to jedzenie tygodniami leżakowało w panierce z cukru pudru. Do tego mała butelka wody jest droższa od każdego napoju gazowanego, a przypominam, że w każdej zwykłej puszcze coli znajduje się, aż 35 gramów węglowodanów. Nie dziwi więc fakt, że w Stanach Zjednoczonych możemy spotkać całe rzesze ludzi otyłych, a Seattle i tak całkiem nieźle wypada na tle pozostałych stanów. Na południu USA odsetek ludzi otyłych w niektórych miastach przekracza 50 procent! Ale to na południu, tu w Seattle zaskakująco dużo mieszkańców codziennie uprawia jakiś sport, więc otyłych młodych osób nie ma aż tak wiele. Większość posiada naprawdę zgrabną sylwetkę. Widok dziewczyn biegających wzdłuż nabrzeża w obcisłych strojach sprawia, że z każdym kolejnym spacerem coraz bardziej mi się tu podoba, a i spacery stają się coraz dłuższe. Spacer to zdrowie, zwłaszcza jeśli kończy się poranną gimnastyką na plaży z przepięknym widokiem „na miasto”, rzecz jasna. Do tego wszystkiego te szklane drapacze chmur zawieszone nad brzegiem zatoki i ludzie wolnym krokiem zmierzający do pracy. Tu nie czuć pośpiechu, pogoni, wyścigu szczurów ogarniającego centrum światowych metropolii. Ludzie żyją zwykłym, spokojnym, codziennym życiem, bez pośpiechu i wypruwania żył. Nie wiem czy to zasługa tej deszczowej pogody, lekko depresyjnej (w stanie Washington rocznie około tysiąca osób popełnia samobójstwo), szarego nieba i zimnego północno-zachodniego wiatru czy otaczającej miasto dzikiej natury. Życie mija tu powoli. 

Po całym dniu szwendania się po rozmaitych alejkach i zakamarkach miasta grunge’u, jak pieszczotliwie nazywa się czasem Seattle, i nasłuchiwania czy aby z którejś drewnianej knajpki badź niewielkiego pubu do moich uszu nie dociera jeden z utworów tzw. „Wielkiej Czwórki” (Nirvana, Pearl Jam, Alice in Chains oraz Soundgarden) bądź innych dźwięków alternatywnego rocka, wsiadam do wodnej taksówki i udaje się do Alki Beach na należyty odpoczynek. Po drodze, przy samym niemal centrum, natrafiam na kolonię około 20 lwów morskich walczących o miejsce na niewielkim głazie wynurzającym się z dna zatoki. Nieco dalej nad jeziorem Washington spotykam stado dzikich gęsi kanadyjskich, a tuż przed zaśnięciem nad domem Cam i Willa dostrzegam przeletującego nisko nad budynkami wielkiego amerykańskiego orła, rozłorzystymi skrzydłami wolno przecinającego powietrze. To właśnie tu w 3,5 milionowym Seattle po raz pierwszy mam kontakt z amerykańską florą i fauną. Ciekawe co przyniesie niemal bezludny Kodiak i alaskańska kraina jezior, gór i lodowców.

3 comments :